„Dom, który zbudował Jack”, Lars von Trier, 2017

Nowy film twórcy takich klasyków współczesnego kina jak „Przełamując fale”, „Idioci” czy „Dogville” oferuje widzom podróż do umysłu szaleńca. Owym szaleńcem jest Jack (Matt Dillon), mający świadomość swojego społecznego niedostosowania, psychopata z zaburzeniem obsesyjno-kompulsywnym. Inżynier z zawodu i architekt z powołania. Poznajemy go w momencie, gdy z tajemniczym Werg’em udaje się w wędrówkę przez ciemności (od samego początku możemy się domyślać gdzie ta wędrówka się kończy i jaka jest prawdziwa tożsamość zagadkowego kompana, co nie umniejsza urokowi pomysłu). W ramach mającej zabić czas pogawędki, noszącej znamiona wyznania,czy spowiedzi, Jack opowiada swojemu towarzyszowi o tym jak zabijał kobiety. Film zręcznie oddziela od siebie te opowieści pokazując nam plansze z numerami kolejnych „incydentów”, jak określa je bohater. Te incydenty to swoiste etiudy, które mają ze sobą dosyć luźny związek przyczonowo skutkow. Łączy je postać coraz bardziej rozgorączkowanego Jacka oraz jego atrybuty – czerwona furgonetka, którą transportuje ciała swoich ofiar i chłodnia, w której je ukrywa.
Począwszy od archiwalnego nagrania Glenna Goulda ćwiczącego na pianinie, reżyser buduje obraz morderczego rzemiosła Jacka jako najwyższego rodzaju sztuki. Już przy pierwszym incydencie na ekran wyskakują plansze z architektonicznymi planami gotyckich katedr, znanych obrazów, a wtóruje im utwór Vivaldiego – artystyczne dzieła wielkiej klasy. Tłumaczący nam znaczenie tej sztuki, głosem z offu, Jack prezentuje się jako cierpiąca twórcze męki dusza. Wyizolowany i zdający się za nic nie rozumieć działających w społeczeństwie mechanizmów bohater, nie próbuje jednak grać na litości swojego rozmówcy, Werg’a, a raczej stara się mu zaimponować, przytaczając coraz bardziej makabryczne przykłady popełnionych zbrodni i na ich uzasadnienie przywołując wiersz Williama Blake’a oraz tworzenie mitlogicznych symboli przez Trzecą Rzeszę. Skandal z erudycją idą ramię w ramię. Jak możemy przypuszczać taki jest właśnie zamysł reżysera – zadziwiać i przerażać jednocześnie, aż do wywołania mdłości u widza.
W filmie znajdziemy wiele nawiązań do zarzutów stawianych Larsowi von Trierowi (między innymi związanych z posądzeniem go o molestowanie, czy afery dotyczącej jego wypowiedzi podczas festiwalu w Cannes w 2011 roku). W związku z tym jego film można odczytywać także jako swoisty żart, prowokację, czy po prostu wyraz narcystycznej złośliwości. Zważywszy na to, że w „Domu…” pojawia się montaż zawierający sceny ze wszystkich filmów jakie zrealizował człowiek stojący za „Nimfomanką”, podobne zarzuty o megalomanię uważam za co najmniej częściowo słuszne.
Jeśli chodzi o warstwę techniczną jest to popis umiejętności von Triera. Roztrzęsiona kamera, momentami sprawiająca pozory, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju paradokumentu (szczególnie przy pierwszych incydentach), brawurowa gra Matta Dillona oraz spektakularne infernalne krajobrazy w końcowej sekwencji filmu, sprawiają, że mimo swojej długości film wciąga i nie nuży. Chociaż nie pokazuje nic czego w kinie nie mogliśmy już gdzieś zobaczyć (min. okaleczenia, rozczłonkowania, okrutna śmierć dzieci), to obrazy te niosą ze sobą specyficzny ładunek emocjonalny. Wynika to, jak sądzę, z połączenia zdystansowanej, humorystycznej wręcz perspektywy głównego bohatera, do której ani na chwilę nie przestajemy być przywiązani, z boleśnie ukazanym dramatem ofiar. Takie spektrum emocji, w jednym momencie pojawiających się na ekranie, sprawia, że widz może ulec silnej ambiwalencji uczuć. Zaśmiejemy się razem z Jackiem obserwując postępującą profanację ludzkiego ciała i potworności przedstawione jak hecę, czy z odrazą odrzucimy od siebie wizję reżysera, uznając ją za niemoralną? Aby dokonać takiego osądu trzeba zobaczyć „Dom, który zbudował Jack” na własne oczy.
Wojciech Wróbel
2019

ⓒ2024 Kino Kameralne

Realizacja: Web Room Studio